ior « J’me sens libre quand je t’écris quelques bribes de ma vie
Rapidement dispersées par le bruit de ma ville » Nekfeu
Rennes, francuskie miasto, które pozwoliło mi czuć swobodę życia. Gdy opisuję Wam urywki z mojego półrocznego wyjazdu na Erasmusa spędzonego w Bretanii myśl przerywa mi hałas odległego dobę jazdy Poznania, miasta w którym się wychowałem. Rennes brzmiało zupełnie inaczej. Nie pamiętam by przytłaczał mnie hałas tego niewielkiego miasta, porównywalnego ilością mieszkańców z Toruniem. Gdy tam zajechałem przywitało mnie miasto pełne młodych ludzi, byłem jednak nieco zmęczony po długiej podróży. Trzeba było jeszcze dojechać do Akademika, a tu niespodzianki od samego początku. Metro skryło się gdzieś wśród placu budowy nowego gmachu dworca kolejowego, ale po kilku minutach w końcu je znalazłem, ciągnąc zapakowaną na pięć miesięcy walizkę. Walizka, która przytłaczała mnie nie tylko ciężarem, ale i gabarytami. Zdecydowanie w podróży wolę wygodny plecak, ale cóż… W tym przypadku musiał on ustąpić praktyczności pudła na kółkach. Wracając do metra, które pewnie może zdziwić co niektórych, no bo jak metro w tak małym mieście… A tu właśnie Rennes zaskakuje, już za niespełna dwa lata otwarcie drugiej linii metra. Czyżby Warszawa właśnie się zawstydziła? Stolica Bretanii to najmniejsze miasto na świecie posiadające metro, które z pełnym uznaniem mogę nazwać moim przyjacielem w uniwersyteckich podróżach. Zanim trafiło się do wnętrza dwóch seledynowo białych wagoników (bo nie ukrywajmy były one niewielkich rozmiarów w porównaniu do metra w Paryżu) pasażerowie czekali na schludnych, jasno wykafelkowanych stacjach, słuchając przeróżnej muzyki. Nie raz chciało mi się tańczyć słysząc porywającą muzykę z niewielkich głośników, umilających oczekiwanie mieszkańcom Rennes i przybyłym studentom. Nie dość, że jest to niewielkie metro, warto dodać że jest ono w pełni autonomiczne, a co za tym idzie na próżno w nim szukać osoby kierującej składem. W pewnych momentach można się w nim poczuć jak na rollercoasterze, gdyż są przystanki gdzie wyjeżdża ponad powierzchnię ziemi. Ale wracając do dnia przyjazdu, w końcu trafiłem do Akademika, do mojego pokoju o zawrotnej powierzchni 10 metrów kwadratowych. Na początku trochę się przeraziłem widząc lekko pożółkłe ściany i niektóre meble jak za komuny, a na dokładkę wiatr świszczący przez niedomykające się okno. Jednak patrząc z perspektywy czasu który tam spędziłem, nie zamieniłbym tego miejsca na inne. A więc zyskałem moją bazę wypadową, trochę jak himalaiści zakładający obóz przed zdobyciem szczytu. Po kilku dniach pokój „nabrał rumieńców” i zyskał charakter, który nadały mu dodatki przywiezione z domu, czy zakupione w Ikei, znajdującej się piętnaście minut drogi poza miastem, wśród bretońskich pól z pasącymi się na nich białymi krowami. Niestety z bólem muszę przyznać, iż francuskie krowy pogubiły gdzieś łaty. Ale kto by zwracał na to uwagę… Na próżno szukać też mleka „Łaciate” na półkach Carrefour’a, Inter Marché, czy innych marketów. Ale to mi nie przeszkadzało, zacząłem poznawać okolicę wokół Akademika oraz stare miasto. Mieszkałem w rezydencji uniwersyteckiej o nazwie Beaulieu, czyli w wolnym tłumaczeniu „piękne miejsce” i rzeczywiście takie było. Wokół dużo zieleni, spokojne dzielnice z domkami lub niewielkimi bloczkami, dwa stawy, parki, jednym słowem cisza i spokój. Najpiękniej było w słoneczne dni, jednak te w pierwszym miesiącu nie były zbyt częste, deszcz padał długo i dokładnie. Jednak i to po pewnym czasie nadawało temu miastu urok i nie przeszkadzało zbytnio w jego poznawaniu. To co uderzyło mnie od samego początku najbardziej, jednak w pozytywnym tego słowa znaczeniu, to spójna architektura. Domy z kamienia, z okiennicami, rzadko zdarzał się obskurny ”outsider”, a już w ogóle nie znalazłem obklejonych reklamami i banerami domów. Wszystko z francuską elegancją, okiennicami, będącymi jedynymi kolorowymi dodatkami, ewentualnie drobnymi zdobieniami, ale wszystko ze smakiem i bez nadmiaru. Muszę przyznać, że podobała mi się ta harmonia, zupełnie odwrotna do chaosu kolorystycznego polskiego budownictwa, który czasem też ma swój urok, o ile tego uroku ktoś nie zaklei reklamami ogłaszającymi wszem i wobec przecenę karkóweczki na grilla, bądź desek z Castoramy… Tam wszystko miało swoje miejsce i swoje przeznaczenie. Nawet komunikacja miejska, którą sobie tak upodobałem do opisów – ale jednak spędziłem w niej dużo czasu jeżdżąc na Uniwersytet Rennes 2 – kryła w sobie kolejne ciekawostki. A mianowicie do autobusu, często dużego przegubowego Mercedesa posiadające trzy pary drzwi, wchodzić można było tylko przednimi drzwiami przy kierowcy, nie rzadko napotykając jego radosny wzrok i słysząc „Bonjour” na powitanie. W każdym razie, było to bardzo miłe, a co więcej kultura i czas liczą się tam chyba nieco inaczej, gdyż Ci właśnie kierowcy nigdy nie odjeżdżali sprzed nosa zziajanym pasażerom dobiegającym w ostatniej chwili. Czas jest cenny, ale pośpiech nie wskazany. Rennes stało się bardzo prędko moim oknem na świat. W Akademiku na parterze, na którym mieszkałem poznałem szybko moich sąsiadów, okazją był czas na gotowanie we wspólnej kuchni. A dlaczego okno na świat? Ponieważ narodowości było tam co nie miara, a większość uśmiechnięta i otwarta. Zawiedli mnie „czyści” Francuzi, którzy raczej separowali się od naszej wesołej grupki osób składającej się z takich państw jak Hiszpania, Ukraina, Słowacja, Włochy, Chile, Meksyk, Japonia, Chiny, Indie, Wietnam, Nigeria, Madagaskar, Tunezja, Maroko, Algieria. Jak widać było różnorodnie, a za każdym z tych Państw kryje się jedna lub więcej osób, które w jakiś sposób stały mi się przez ten okres bliskie. Byliśmy jedynym piętrem na którym interakcja sprawdzała się na co dzień i przyciągała nawet osoby z innych pięter czy budynków. Rozmowy do późna na korytarzu, muzyka, wymiana opinii, kultur, smaków i przysmaków, uśmiechów. Gdy nauka doskwierała już za bardzo, nie było momentu gdy czułbym się samotnie, zawsze nawiązywała się jakaś rozmowa, czy to po francusku, czy po angielsku, czy hiszpańsku, nawet mieszane konwersacje ukraińsko-słowacko-polskie, które dziwiły przypadkowych słuchaczy pytających się, ale jak to tak, że możecie się rozumieć? Jednak co jak co, ale słowiańska brać się rozumie!
Wróćmy teraz trochę do kwestii turystycznych. Rennes ma piękne stare miasto ze starymi kamiennymi kościołami, jak na przykład Katedra Świętego Piotra, której wnętrze jest wręcz duchowym doznaniem. Wchodząc do tej potężnej katedry, a szczególnie bocznymi wejściami z wąskich kamienistych uliczek, ma się wrażenie jakby wchodziło się przez szafę do Narnii. Za kotarami wejściowymi mierzymy się z potężnymi kolumnami, kopułą i pięknym gwiaździstym sklepieniem i złoceniami. Poza tym co jakiś czas w mieście można minąć stare domki, które u nas swoim stylem uchodziły by za tak zwany „mur pruski”, jednak tam mają swoją dumną nazwę „maison de colombage”. Poza tym piękne rozległe parki w stylu francuskim, zadaszone ryneczki z owocami morza, winami i serami, czy też rozległe place, na których zawsze coś się dzieje, ale o tym już w kolejnych odsłonach…
@ne_polo